Miałem możliwość
doświadczenia czegoś przekraczającego granice zwykłego zrozumienia. A kiedy czegoś
doświadczyłeś, wiesz, że to istnieje i dlatego powinieneś ludziom o tym mówić.
Ayrton Senna |
Hmm... to długa historia, ale chętnie się nią z Wami podzielę. Najbardziej
niecierpliwych uprzedzam, że nigdy osobiście Senny nie spotkałem. Mój stosunek do
niego nie przekracza sfery moich przemyśleń i odczuć - racjonalnie rzecz biorąc, a
zupełnie wkracza w sferę transcendencji gdy spojrzymy na wszystko z otwartym umysłem.
Miałem kiedyś kolegę, właściwie dalej go mam, ale wiecie jak to jest z kolegami z
dzieciństwa, wykruszają się. Mieliśmy wtedy po jakieś osiem, dziewięć lat, rzecz
działa się więc mniej-więcej w 1986 roku. Daniel pochodził z rodziny dość mocno
związanej ze sportami motorowymi, jego ojciec kiedyś startował w rajdach i były czasy,
w latach 70., że wygrywał z Marianem Bublewiczem (niestety, pan Dariusz Kozłowski
zginął staranowany przez ciężarówkę na drodze Lublin - Piaski, mimo że kierowcą,
jak pisałem, był świetnym). Tak więc Daniel był "w temacie", a ja
należałem do nielicznych wówczas szczęśliwców, którzy mieli komputery. Pamiętam
dobrze mojego Commodore 64 i najlepszą grę, jaką miałem - Pitstop II. Gra
prezentowała się wręcz fenomenalnie i zupełnie nie potrafiłem od niej odejść. Nic,
tylko się ścigałem. Daniel, który nieraz grywał ze mną, powiedział, że to są
wyścigi Formuły 1. W tym temacie ufałem mu bezgranicznie - on znał się na rajdach,
wyścigach i samochodach w ogóle (jego ojciec - w tamtych czasach! - był nieraz
właścicielem 5-8 samochodów jednocześnie).
Oczywiście, w grze wpisywało się swoje imiona, ja zawsze pisałem "Alek". Ale
Daniel nie pisał własnego imienia, tylko zawsze jakiegoś znanego kierowcy. Ja nie
mogłem być gorszy i też chciałem mieć nazwisko jakiegoś wirtuoza, ale był jeden
problem - nie znałem żadnego. Poprosiłem więc mojego kumpla, żeby
"wymyślił" dla mnie jakiegoś kierowcę, który też jest dobry. No i Daniel
doradził mi takiego jednego młodego Brazylijczyka, Ayrtona Sennę. Od tej pory zawsze
jak się ścigałem na komputerze, to "byłem Senną". Faceta nie widziałem na
oczy, nawet w telewizji, ale przez cały czas tego swoistego utożsamiania się z nim,
wykształciłem pewną "jednostronną więź".
W ten oto banalny sposób, kilkuletni wówczas chłopiec, którego dziś widuję
rzadziej niż raz na parę lat*, nacechował moje życie.
Nie chcę brzmieć histerycznie, ale wiem, że to ostatnie zdanie taki właśnie ma
posmak. Jeśli jednak przeczytacie dalej, do samego końca, to zobaczycie, że
rzeczywiście moja więź z Senną z tej dziecinnej, jakże naiwnej, przekształciła się
w coś zupełnie magicznego i, moim zdaniem, przeewoluowała w swoistego rodzaju więź
obustronną.
Później doszedł kolejny element, który zintensyfikował mój stosunek do
Senny. W polskiej telewizji redaktorzy Włodzimierz Zientarski i Andrzej Borowczyk
pokazywali prawdziwe wyścigi Formuły 1 i ja zacząłem to oglądać. Zobaczyłem
wreszcie "mojego" Sennę, a ściślej, zobaczyłem demolkę, jaką on i jego
kolega Alain Prost urządzali co dwa tygodnie reszcie kierowców, a wszyscy, jak
słyszałem z telewizora, byli absolutnie najlepszymi kierowcami na świecie, stanowili
elitę. Tymczasem, w 1988 r. (bo wtedy właśnie zacząłem "zerkać" -
oglądać to by było za mocno powiedziane - na transmisje) biało-czerwone McLareny
wygrały prawie wszystkie wyścigi (piętnaście na szesnaście), a na dodatek "na
wierzchu" był "mój" Senna, który pokonał nazywanego Profesorem, Alaina
Prosta. Ayrton został Mistrzem Świata.
Kolejna sprawa, to mój Ojciec. Ponieważ z Nim zwykle mamy różne zdania, różnych
faworytów (tak na marginesie, mój Ojciec to kibic, chodzi na wszystkiego rodzaju zawody,
mnie od dziecka zabierał na mecze, między innymi na żużel, piłkę nożną,
koszykówkę, siatkówkę...) i często dochodzi między nami do, hmm..., różnicy zdań
(ale i tak Go kocham :-) ), to w przypadku F1 nie mogło być inaczej. On zawsze
kibicował Prostowi, później Mansellowi, ja zawsze Sennie. Wspólne z nim oglądanie
retransmisji z wyścigów Grand Prix wykrystalizowało osobę mojego idola. Retransmisje,
to jeszcze było nic. Trzeba było nas widzieć, jak gramy w "nieśmiertelny"
Pitstop II (można było grać we dwóch z podziałem ekranu). Dwaj główni uczestnicy
(ja i Ojciec) to byli, oczywiście, Senna i Prost...
W ten oto sposób wzmagała się moja sympatia do Brazylijczyka i niechęć do Francuza.
Dziś jednak naprawdę doceniam klasę Prosta, nie tylko jako kierowcy, ale też jako
człowieka, który mimo długiej wojny z Ayrtonem,
dziś potrafi mówić o nim piękne rzeczy, potrafi go uznać, a nawet zrozumieć. Tak,
czy inaczej, wtedy byłem ja za Senną i Ojciec za Prostem. Mama musiała czasami
interweniować, przypominając, że to tylko sport...
Pamiętam, że chciałem wtedy mieć plakat Ayrtona. Ale skąd mogłem go wziąć? Dziś
wystarczy Internet i karta kredytowa, żeby mieć taki plakat, ale wtedy, oczywiście, nie
było takich możliwości. Jednak ktoś z moich znajomych miał jakieś zgraniczne
czasopismo, w którym zobaczyłem spore zdjęcie mojego idola, było jednak umieszczone
bardzo niefortunnie, na dwóch sąsiadujących kartkach. Ja jednak misternie wyciąłem
obie jego części, a później kunsztownie skleiłem. Do dziś wisi u mnie w pokoju,
naprawdę. Przejmujący obraz, Senna, w McLarenie z `88 r., skoncentrowany, bez hełmu,
ustawia prawe lusterko, by dobrze widzieć w nim swoich konkurentów. Zaiste, tam
właśnie najczęściej ich widział.
I tak oto, z punktu widzenia Formuły 1, przebiegało moje dzieciństwo. Od czasu do czasu, bez specjalnego fanatyzmu, oglądałem wyścigi Grand Prix w telewizji, za to jak już oglądałem, to dobrze wiedziałem, komu kibicować. A wszystko dlatego, że kiedyś, dawno, Daniel Kozłowski wymyślił dla mnie taki, a nie inny pseudonim do gry na komputerze.
W 1992 roku poszedłem do liceum, gdzie poznałem prawdziwego fanatyka Formuły 1,
Piotrka Wajnberga, który również kibicował Sennie. Piotrek był moim bliskim kolegą i
zaraził mnie fanatyzmem (do dyscypliny sportu), ponieważ bardziej się interesował
wyścigami Grand Prix ode mnie, mimo, że to ja śledziłem je od dłuższego czasu. Wtedy
(ech, to były czasy) EuroSport transmitował na żywo F1, z całą oprawą, łącznie z
moim ulubionym blokiem "Inside Track". W "budce", obok laika Allarda
Kalfa (później Bena Edwardsa, takiego samego laika), siedział John Watson, były
kierowca, który zawsze w niezwykle ciekawy sposób komentował wyścig, w zrozumiałym
dla mnie języku (dziś żadna stacja nie spełnie jednocześnie obu tych warunków).
Krócej - idealne środowisko do połknięcia bakcyla. Tak właśnie uczyniłem -
połknąłem go. Nie przegapiałem żadnego słowa na temat F1, jakie padało na antenie.
Najbardziej interesował mnie ciągle ten sam kierowca - Ayrton Senna, po sezonie 1991
trzykrotny już Mistrz Świata.
Również wtedy, kiedy byłem na początku liceum, ukazało się Microprose Grand Prix, na
ówczesne warunki rewlacyjny wprost symulator. Piotrek miał peceta i był świetny w tę
grę. Ja za to, w odróżnieniu od niego, rozpoznawałem po kaskach wszystkich niemal
kierowców (gra była do tego stopnia dopracowana).
Ten
zwłaszcza rozpoznawałem bez problemu :-).
Pamiętam początek sezonu 1994. Ayrton w Williamsie, Prost i Mansell na
emeryturze. Cóż, naprawdę trudno było oczekiwać czegoś innego niż sponiewierania,
upokorzenia wręcz reszty kierowców przez starego mistrza, który w tym roku miał, na
dodatek, zasiadać w samochodzie, który od dwóch lat był praktycznie niepokonany.
Williams-Renault rok wcześniej, jeśli ulegał, to tylko Sennie (nie licząc jednego
zwycięstwa młodego Michaela Schumachera), w 1992 r. również właściwie nie
przegrywał. Tak więc z teoretycznych wyliczeń wynikało, że w 94 r. Ayrton zdobędzie
swój czwarty tytuł Mistrza Świata i będzie to najprościej zdobyty tytuł w historii
wyścigów Grand Prix.
Nie pamiętam dobrze pierwszych zawodów w sezonie, GP Brazylii. Pamiętam tylko, że
Senna wypadł z trasy podczas pogoni za młodym Schumacherem, którego prowadzenie było
nie lada niespodzianką i kazało zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście Sennę czeka
proste zadanie w tym sezonie. Przypominam sobie transmisję z tego wyścigu, Brazylijczyk
w niebieskim aucie, na poboczu lewego zakrętu. Realizator chyba testował wtedy jakieś
nowe "atrakcje" telewizyjne - pamiętam, że na ekranie widniał puls Ayrtona,
bardzo wysoki, chyba około 130 uderzeń na minutę. Tyle pozostało w mojej głowie po
tym wyścigu. Oczywiście, dziś wiem o nim więcej, (np. to, że w 1994 r. drużyna
Schumachera - Benetton, walczyła nieuczciwie, wyposażając swoje bolidy w nielegalne
systemy elektroniczne i usuwając specjalny filtr z urządzenia do tankowania paliwa, co
przyspieszało pit-stopy) ale tutaj piszę o swoich przeżyciach z tamtego okresu, nie
będę więc rozszerzał tego tekstu w celu faktograficznego wzbogacenia. Pozwólcie, że
pozostanie on moim swego rodzaju pamiętnikiem.
Drugi wyścig - dziwnie dla mnie wówczas brzmiące Grand Prix Pacyfiku. Odbywało się na
torze Aida, którego w ogóle nie znałem. Jak do tej pory z resztą, odbył się tam
jeszcze tylko jeden wyścig z cyklu GP.
Senna znów zdobył pole position, podobnie jak w Brazylii, ale ponownie nie zapunktował,
ponieważ na pierwszym łuku doszło do kolizji,
spowodowanej przez Mikę Häkkinena. Ayrton nie dojechał nawet do drugiego łuku.
Ten wyścig pamiętam dość dobrze. Był transmitowany na żywo z Japonii, odbywał się
więc w nocy naszego czasu. Nagrałem go, rano wziąłem kasetę i poszedłem na wagary -
do babci.:-) Tam chciałem obejrzeć wyścig i pouczyć się historii - pamiętam dobrze -
o Powstaniu Warszawskim.
Kiedy Senna znalazł się na poboczu, byłem bardzo rozczarowany. Jeszcze bardziej po
zakończeniu wyścigu, bo wygrał go Schumacher, powiększając swoją przewagę nad
Ayrtonem do dwudziestu punktów (20-0). To chyba wtedy zacząłem czuć niechęć do
Niemca.
Trzecia runda rozpoczynała europejską część sezonu. Jak zwykle, pierwszą eliminacją
Mistrzostw Świata rozgrywaną na Starym Kontynencie było Grand Prix San Marino, na torze Imola. Ayrton starał się wymazać z
pamięci dwie pierwsze eliminacje, my zaś dzisiaj chcielibyśmy raczej zapomnieć przede
wszystkim o tej trzeciej.
Kliknij tutaj, jeśli chcesz posłuchać, co mówił Ayrton przed tą eliminacją (plik spakowany - 55 kB).
Wszystko szło źle od samego początku, choć nie dla samego Senny, który już w
piątek zapewnił sobie pole position, trzecie w tym sezonie, sześćdziesiąte piąte w
karierze, mające już wkrótce okazać się tym ostatnim. Podczas pierwszej sesji
kwalifikacyjnej doszło do bardzo groźnie wyglądającego wypadku
(plik spakowany, 350 kB). Rubensa Barrichello, którego samochód zbyt szybko najechał na
szykanę (przy Variante Bassa) i, dosłownie, wzbił się w powietrze. Następnie z
wielką siłą uderzył w siatkę ochronną, która, Bogu dzięki, oparła się pędzącej
masie. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby samochód wpadł w trybuny.
Rubens odzyskał przytomność dopiero w centrum medycznym toru Imola. Odniósł jednak
tylko drobne obrażenia - złamał nos, rozciął wargę i chyba miał jakiś problem z
dłonią. Jako pierwszy odwiedził go Senna, bardzo zaniepokojony wypadkiem swego rodaka.
Nikt nie przypuszczał, że za dwa dni sytuacja będzie odwrotna, ale o ileż bardziej
dramatyczna. Senna nie będzie już tam nawet walczył o życie.
Nie oglądałem piątkowej sesji, ale oglądałem sobotnią, podczas której
Barrichello został zaproszony do budki komentatorskiej, gdzie Allard Kalf i John Watson
wypytywali go o zdrowie, nie mogąc wprost uwierzyć, że Brazylijczyk wyszedł z tego
właściwie bez szwanku (i nawet chciał startować, ale lekarze mu nie pozwolili). Rubens
zaś z rozczuleniem i chyba nie bez dumy opowiadał, że pierwszą osobą, jaką zobaczył
nad sobą w centrum medycznym, był Senna.
Kolejnym gościem w budce komentatorów EuroSportu był, o ironio, jakiś specjalista od
bezpieczeństwa w Formule 1 i wychwalał konstruktorów ówczesnych bolidów za
niewiarygodną wprost ewolucję i wzrost poziomu bezpieczeństwa. Mówił o nowoczesnych
tworzywach, wspaniałych hamulcach itp. Wtedy nagle mignął jakiś samochód i z
potwornym impetem uderzył, poza kadrem, w betonową ścianę. Uderzenie było tak mocne,
że wrak Simteka, po odbiciu się od ściany, sunął jeszcze dobre sto metrów,
obracając się wokół własnej osi. Gdy wreszcie się zatrzymał, głowa kierowcy,
niemal debiutującego w F1 Rolanda Ratzenbergera, bezwładnie opadła pod ciężarem kasku
oraz własnym na piersi Austriaka. Komentatorzy wystraszyli się, bo miejsce wypadku
wyglądało naprawdę okropnie, nie zorientowali się jednak, że z Rolandem jest
niedobrze. Mówili coś o przetransportowaniu go do centrum medycznego, podczas gdy
Ratzenberger leżał na trawie, a kilku ludzi desperacko walczyło o jego życie,
reanimując go. Mój Ojciec, który sam jest lekarzem, zauważył, że robią masaż
serca. Trwało to dostatecznie długo, by On, kardiolog, zorientował się, że z
pewnością jest już po wszystkim. Specjalista od bezpieczeństwa, mniej-więcej wtedy,
począł znów wychwalać trwałość ówczesnych bolidów, bo rzeczywiście, trzeba
przyznać, że główna bryła Simteka, jego kokpit, pozostały praktycznie nienaruszone.
Jednak kierowca leżał obok i był w stanie agonalnym, co było już wtedy widoczne chyba
dla wszystkich, oprócz grupy komentującej zawody.
Później nastąpił przejmujący dzisiaj moment, który również bardzo dobrze
pamiętam. Na miejscu wypadku pojawił się ten, któremu pozostawało wtedy jeszcze
jakieś 25 godzin życia. Był bardzo głęboko poruszony wypadkiem Austriaka i pojechał
na miejsce zobaczyć, co się stało. Pamiętam pełną napięcia twarz, która
rozumiała, że dzieje się coś niedobrego. Rozumiała, że Ratzenberger jest w ciężkim
stanie, ale także, biorąc pod uwagę wypadek Barrichello z poprzedniego dnia, chyba to,
że tor nie jest bezpieczny i wszyscy kierowcy są w niebezpieczeństwie. Biegł do Alfy
Romeo, która zabrała go na miejsce. Sam nie starał się już poprawić swojego
piątkowego wyniku, który i tak dawał mu najlepsze pole startowe w niedzielnym
wyścigu...
I wystartowali. Nie wszyscy jednak. Z tyłu doszło do poważnej kolizji, w
wyniku której ośmiu kibiców zostało rannych na skutek uderzenia oderwanym kołem z
samochodu Pedro Lamy`iego. GP San Marino `94 nie przestawało zbierać swego ponurego
żniwa, gwóźdź tego czarnego programu był jednak ciągle jeszcze przed nami.
Kiedy uderzył w tą ścianę(plik spakowany, 1,6 MB),
pierwsza rzecz, jaką pomyślałem, to było: "K... znowu spieprzył!".
Następna, to to, że uderzenie musiało być piekielnie silne, ale, dobrze pamiętam,
spojrzałem na jego hełm i zobaczyłem ruch. Nie bezwładny, jak dzień wcześniej u
Rolanda Ratzenbergera, ale jakiś taki żywy, prawdziwy. Naprawdę, mam to do dziś przed
oczami, tak jak by się rozglądał i sprawdzał co się stało.
Ale on wtedy już nic nie sprawdzał, nie rozglądał się. Ten ruch mógł być wynikiem
bezwładności jego głowy, mógł być agonalnymi konwulsjami, nie wiem. Pamiętam
jednak, że byłem o jego zdrowie dziwnie spokojny, denerwował mnie tylko fakt, że
trzeci raz nie ukończy wyścigu, a Schumacher, z pewnością, znowu wygra. Myślałem o
jego czwartym tytule, o wszystkim, tylko nie o tym, że oto mój bohater umiera. Nie
wiedziałem tego, nie wiedzieli też komentatorzy EuroSportu. Nawet intensywny ruch opieki
medycznej toru Imola, medyczny helikopter na torze, nie podpowiedziały mi, że dzieje
się coś bardzo niedobrego. A Ayrton odpływał...
Przez cały czas wyścigu nie podano, a przynajmniej nie słyszałem by podano, żadnego komunikatu o stanie Senny. Ale ja się w ogóle o to nie martwiłem, przecież widziałem, że był przytomny. Obejrzałem wyścig w atmosferze złości na Niemca, który go wygrał i uśmiechał się na podium, jako jedyny, mimo że Ratzenberger przecież dopiero drugi dzień nie żył i zawody odbywały się w żałobnej atmosferze. Nawet nie podano zwycięzcom tradycyjnego szampana. A Schumacher się uśmiechał. Nikt jednak nie spodziewał się oficjalnego komunikatu, który miał być wystosowany o 18.40 w bolońskiej klinice Maggiore.
Tego dnia odbywał się tutaj, w Lublinie, mecz żużlowy ze Spartą Polsat
Wrocław. Pamiętam go dobrze, byliśmy na nim z Ojcem, tak jak z resztą na każdym.
Motor (lubelska drużyna) wygrał 50 do 40, co było sporym sukcesem. Pamiętam, że
pogoda się popsuła - początkowo było słonecznie, później niebo się całkowicie
zachmurzyło. Wtedy, na meczu, chyba zacząłem trochę o tym myśleć, nie wiem dlaczego
(nie pamiętam), ale jak dziś wspominam ten mecz, to oprócz zadowolenia z miejscowej
drużyny, wspomnieniu towarzyszy niepokój. Intensywny niepokój, zmieszany z tymi szarymi
chmurami, które wisiały nad stadionem, z groźbą deszczu i z wypadkiem, który miałem
w pamięci. Najbardziej jednak chyba martwiłem się o umykający Sennie tytuł
mistrzowski.
Co robiłem po meczu - nie pamiętam. Pamiętam za to, co się stało późnym wieczorem.
"Sportową Niedzielę" prowadził Włodzimierz Szaranowicz, mój ulubiony
redaktor sportowy z TVP. Dziwne, zwykle chyba prowadzi ją Szpakowski, ale pamiętam
dokładnie, 1 V 1994 gospodarzem był Szaranowicz. Usłyszałem z pokoju, gdzie włączony
był telewizor, sygnał programu sportowego, wstałem i poszedłem tam. Stanąłem na
progu. Nie myślałem o Sennie, o jego wypadku. Miałem umysł zaprzątnięty czymś
innym. Tym mocniej wstrząsnął mną pierwszy komunikat, jaki padł z ust mojego
ulubionego redaktora: "Trzykrotny Mistrz Świata, Brazylijczyk Ayrton Senna nie
żyje..."
Nie wierzyłem. Nogi się pode mną ugięły. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Nie
żyje? Senna nie żyje? Pamiętam, jak zareagowałem. Prawą ręką zasłoniłem usta,
stałem i słuchałem dalej. Nie przypominam sobie, co powiedziano później, ale to
"nie żyje" dzwoniło mi w uszach. I dzwoni do dzisiaj.
Wyszedłem z pokoju, poszedłem do siebie, bez słowa, i zamknąłem drzwi. Od tamtej pory tak właśnie reaguję w podobnych sutuacjach. Chcę być sam, wychodzę, zapadam się pod ziemię, znikam.
Nie wiem, jak długo do nikogo się nie odzywałem, ale po jakimś czasie moi
Rodzice zaczęli się o mnie martwić. Naprawdę! Myśleli, że coś mi się stało, a ja
po prostu chciałem być sam. Rozmyślałem, przeżywałem. Taki marazm trwał kilka dni,
chyba gdzieś do 5 V.
Wtedy TO się stało...
Wyszedłem wieczorem z psem. Pamiętam, że moją uwagę przyciągało niebo -
bezchmurne, gwiaździste, z dużym księżycem. Już wracałem do domu, kiedy zacząłem
rozmyślać o Ayrtonie. Czułem ból, żałowałem go, szkoda mi było jego młodego
życia. W pewnym momencie jednak usłyszałem jakiś dziwny, wewnętrzny Głos, który
zaczął mnie uspakajać. Nie miałem żadnej halucynacji słuchowej, to znaczy nie
słyszałem tego Głosu jako dźwięku, ale bardzo wyraźnie Go czułem, jakby wewnątrz
siebie. Mówił, że teraz jest już wszystko w porządku, że Ayrton jest już bardzo
szczęśliwy, że odnalazł spokój, dostępując właśnie w tym momencie Ostatecznego
Szczęścia. I żebym się więcej nie martwił.
Hmm, zareagowałem w dość nieoczekiwany sposób, mianowicie popłakałem się. Łzy
waliły mi strumieniami po policzkach, ale się uśmiechałem. Patrzyłem w górę z tym
dziwnym uśmiechem, przez łzy, i wierzyłem w to, co się działo. Rzeczywiście,
napełnił mnie jakiś dziwny spokój, wręcz błogostan. Wszystko było w porządku.
Poszedłem do domu (o psiaku nie zapomniałem :-) ). Tak szczerze, to myślę, że wtedy
przemówił do mnie Bóg. Pamiętam moje myśli z tamtego wieczoru - przyszło mi do
głowy, że ponieważ sporo modliłem się za Sennę po jego wypadku oraz "w
nagrodę" za to, że tak mocno to wszystko przeżyłem, odtąd mam w nim nowego
patrona, kogoś jakby nowego Anioła Stróża, który będzie mi pomagał.
Kolejne dni, już spokojne, przyniosły jednak pewne zwątpienie. Sam sobie nie ufałem
wspominając to wydarzenie. Myślałem, że na pewno coś sobie wmówiłem, że nic
nadzwyczajnego nie miało miejsca. Coś jednak we mnie krzyczało, że to było prawdziwe.
Sporo o tym myślałem i, co tu dużo mówić, zaczynałem już być zmęczony. Wtedy
zacząłem domagać się jakiegoś dowodu, chciałem, by stało się coś, co mnie
przekona do prawdziwości tamtego wydarzenia. Przyszło mi wtedy do głowy, tak ni stąd
ni z owąd, że jeśli moje przeżycie było autentyczne i jeżeli Senna rzeczywiście
miał mi odtąd sprzyjać, to powinno mi się łatwiej żyć, łatwiej osiągać cele i
odnosić sukcesy.
I tak jak moje wątpliwości dotyczące autentyczności mojej "rozmowy z Bogiem" człowiek myślący racjonalnie (nawet wierzący, tak jak ja) uzna za uzasadnione, tak nie można zaprzeczyć faktu, że od tej pory, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, udawało mi się dokonać wszystkiego, co sobie zaplanowałem. Nie mogę podać żadnego przykładu, ponieważ nie pamiętam szczegółów, przypominam sobie jednak, że każde moje osiągnięcie kojarzyłem z "prośbą o dowód", co zawsze poprawiało mi nastrój i dawało motywację do dalszej pracy. Były to rzeczy tak bardzo dla mnie oczywiste, niemal czułem jego obecność. Potrafiłem czasem prowadzić z nim dialog - zadawałem sobie w myślach jakieś pytanie i przychodziła mi do głowy racjonalna odpowiedź. Nie wiem, co to za tajemniczy mechanizm, czy można to racjonalnie wytłumaczyć, ale ja byłem i jestem przekonany, że on wtedy był ze mną. No i cały czas udawało mi się realizować swoje zamiary. Na jedno pytanie tylko nigdy nie otrzymałem odpowiedzi - o przyczynę wypadku.
Pamiętam dobrze, kiedy bajka się skończyła: 28 I 1995 r. Tego dnia poznałem Dziewczynę, z którą jestem do dzisiaj. Myślę, że tego dnia nastąpiła swoista zmiana warty. :-)
Mimo to, że widzę wyraźną różnicę między intensywnością moich przeżyć,
towarzyszących mi przez jakieś pół roku `94, i tym, co odczuwam teraz, to i tak z
czystym sumieniem mogę powiedzieć, że od śmierci Ayrtona nie ma dnia, w którym bym w
ten czy inny sposób o nim nie myślał. Jego osoba odcisnęła się niezwykle trwale w
mojej psychice i chyba pozostanie tam do końca życia, kiedy to mam nadzieję spotkać
mojego bohatera i zweryfikować wszystkie swoje transcendentne przeżycia doczesnej
egzystencji. A było ich naprawdę wiele, więcej niż jestem w stanie sobie przypomnieć.
Wiele było "małych spraw", które kojarzyłem z jego obecnością,
szczególnie jednak pamiętam jedną sytuację. Siedziałem u siebie w pokoju w tym
dziwnym, niemal obsesyjnym nastroju, który ze "zdrowych" uczuć przypomina
tylko tęsknotę. Zdarza mi się to od czasu do czasu po dziś dzień. Włączyłem
płytę zespołu The Police, którą nie bardzo lubię, ale jest na niej jeden numer,
który bardzo kojarzył mi się z Ayrtonem ("Wrapped Around Your Finger").
Ustawiłem odtwarzacz na losowy wybór utworów i, a jakże, automat, spośród
dostępnych czternastu ścieżek, jako pierwszą odtworzył właśnie tę. Dostałem
gęsiej skórki. Sięgnąłem po liczącą czternaście stron książeczkę, by
przestudiować słowa tej piosenki. Książeczka jednak, leżąc jeszcze swobodnie na
biurku, sama otworzyła się na stronie, której skan widzicie obok. "Będę cię
obserwował"... Chyba właśnie wtedy ostatecznie w to uwierzyłem.
W tym roku (1999) miała miejsce szczególnie dająca do myślenia sytuacja. Był
czerwiec, zbliżał się termin egzaminu z drugiej części prawa cywilnego. Miałem
trochę zaległości, bo późno zacząłem się uczyć. Tymczasem, przyjechała do mnie
siostra cioteczna (w niektórych częściach Polski zwana kuzynką :-) ), która
wcześniej spędziła trochę czasu w Anglii, gdzie kupiła mi film pt. "A Star Named
Ayrton Senna". Czy mogłem iść i spokojnie się uczyć? Hmm... raczej nie. Film
trwa 112 minut, czyli jakże cenne przed egzaminem dwie godziny. Nie byłem jednak w
stanie odmówić sobie obejrzenia filmu natychmiast. Ległem przed telewizorem, wpatrzony
w ekran, całkowicie pochłonięty przez obraz. Czułem jednak wyrzuty sumienia, że nie
robię tego, co naprawdę powinienem, i zacząłem rozmyślać: "I co ty, Ayrton,
teraz zrobisz? Oglądam tu ten film o tobie, a powinienem się uczyć! W dwie godziny
mógłbym zrobić, hmm... sporo materiału". Zadzwonił telefon. Odebrałem, to był
mój kolega z grupy, Marcin Hołownia. Miał dla mnie dobrą wiadomość: nie wszystkie
kontrakty wchodzą na egzamin. W sumie, jakieś dwadzieścia stron skryptu - pochodzących
z części podręcznika, których jeszcze nie ruszyłem - odpada! Co byście pomyśleli
sobie na moim miejscu? Że to kolejny zbieg okoliczności? Nie wierzę...
Tak więc Ayrton Senna, bez względu na to, co ludzie myślą, nadal ISTNIEJE. Nie
żyje, ale zachował pewną formę egzystencji i poprzez siłę swojej osobowości
pokazuje nam, że nic nie kończy się pod żadną ścianą.
Żyję nadzieją, naprawdę nią ŻYJĘ, że nie nadinterpretowałem zjawisk, że to
wszystko, co napisałem, miało właśnie taki kształt i taki sens, jak w mojej
opowieści. Dowody przytoczone przeze mnie z pewnością można obalić, ale ich obalenie
przecież, samo w sobie, nie udowodni nieprawdziwości tego, co tu opisałem. Zwłaszcza
dla mnie samego nic nie stanowi takiego przeciwdowodu, bo cała sprawa dostarczyła mi
tylu wzruszeń i emocji. Zbyt głęboki dla mnie jest symbolizm tych zdarzeń i ich sens;
za bardzo to wszystko wryło się w moją duszę, by cokolwiek mogło udowodnić mi
nieprawdziwość tych przeżyć. Wszystko się wyjaśni, kiedy przejdę przez moją
ścianę. Będzie tam czekał mój bohater, zobaczycie!
* Zimą 2000/2001 przypadkowo spotkałem Daniela. Zauważył wpięty w mój polar znaczek, przedstawiający hełm Ayrtona. Podałem mu adres strony, obiecując, że znajdzie na niej swoje nazwisko. Jesteśmy znowu w kontakcie :-)